Wspomnienia z czasów wojny

Uczniowie przeprowadzali wywiady ze swoimi przodkami chcąc poznać ich losy w czasie II wojny światowej. Najciekawsze z nich prezentujemy poniżej.

O zesłaniu na Syberię ze swoja babcią rozmawiał Łukasz Mól z klasy 5a
Babciu, należysz do pokolenia, które przeżyło II wojnę światową . Jak potoczyły się Twoje losy?
Gdy wybuchła II wojna światowa byłam wówczas czteroletnim dzieckiem i mieszkałam w województwie białostockim , a ściślej mówiąc w gajówce znajdującej się w Puszczy Białowieskiej w miejscowości Żakowszczyzna. Ojciec mój pracował jako gajowy. Wiele rzeczy pamiętam z opowiadania moich rodziców, ale wywózkę 10. lutego 1940 roku pamiętam szczególnie. W nocy obudziłam się i zobaczyłam obcych ludzi oraz krzątających się rodziców. Zaczęłam płakać, a mama uspokajała mnie mówiąc ,że pojedziemy do babci. Wówczas podszedł do mnie rosyjski żołnierz i dał mi ciastko, które mi bardzo nie smakowało. Pamiętam do dziś ten smak. To był smak kminku, nie było słodkie.
A czy coś jeszcze pamiętasz?
Pamiętam jak jechaliśmy wozem konnym z tobołkami tzn. z zabranymi w pośpiechu najbardziej potrzebnymi rzeczami, które rodzice zdążyli zapakować. Był to zimowy poranek. Za wozem biegła kobieta i nas wołała. Podobno prosiła , żeby mogła się z nami pożegnać. Woźnica jednak nie zatrzymał się . Była to moja chrzestna.
Co było dalej ?
Zawieźli nas na stację kolejową gdzie stały towarowe wagony. Załadowano nas do nich. Każdy wagon był zamknięty i pilnowany przez dwóch żołnierzy z karabinami w rękach. Pamiętam, że w wagonie był żelazny piecyk , ale nie wiem czy był jakiś opał.. W rogu wagonu wycięto okrągłą dziurę , która służyła jako W-C. Mama tuliła mnie i czymś okrywała całą drogę, tak żeby mi było ciepło. Pociąg jechał i jechał całe dnie i noce w nieznane....
Pamiętasz dokąd dojechaliście?
Były to drewniane baraki ustawione obok siebie poza miastem w pobliżu cmentarza. Nieopodal stał posterunek NKWD. Gdy ktoś z nas mówił, że gdy się skończy wojna , to wrócimy do Polski, wówczas Rosjanie pokazywali nam cmentarz i mówili : „ Tam jest Wasza Polska „ Z tęsknoty za Ojczyzną nieraz ktoś o zmroku pod barakiem zaśpiewał „ Jeszcze Polska nie zginęła..” Wówczas zaczęło się poszukiwanie winnego. Strażnicy z wielkim uporem usiłowali znaleźć tego, który ośmielił się zaśpiewać choć fragment hymnu.
Czy można wiedzieć gdzie znaleźliście się?
Jak się okazało znaleźliśmy się w Karabaszu niedaleko Czelabińska. Mój ojciec i moja starsza siostra ( miała wówczas 17 lat) musieli pracować w kopalni rudy żelaza, gdzie woda sięgała do kostek nóg. Warunki były ciężkie. Najgorsze były nocne zmiany i nie wolno było się spóźniać. Mama zawsze czuwała, żeby ktoś z nich nie zaspał. Druga siostra zmuszana była do pracy przy stołówce. Miała wówczas 14 lat. Zmuszano ją do nauki języka rosyjskiego. Ona jednak zdecydowanie odmówiła i powiedziała, że po rusku uczyć się nie będzie. Za karę musiała pracować.
Jakie były dalsze losy waszej rodziny?
Kiedy Władysław Sikorski w roku 1941 prowadził rozmowy ze Stalinem dotyczące wspólnej walki przeciwko faszystom przeprowadzono nas do Kazachstanu do kołchozu o nazwie wioski Bratskoje. Pamiętam, że stacja kolejowa nosiła nazwę Burnoje. Tam ojciec i siostry pracowały w kołchozie, w polu. Każda rodzina mieszkała z rodziną tubylców tzn. Kazachów lub Rosjan. Co pewien czas byliśmy przerzucani do innych rodzin, by ludność nie nawiązywała bliższych stosunków ze sobą. Był tam również Czeczeni, których traktowano wyjątkowo brutalnie. Często byli głodni. Nie mogli nawet pracować w kołchozie. Ojciec tej rodziny nosił w worku zmarłe z głodu dzieci na cmentarz. Trudno jest opowiedzieć o codziennych zmaganiach się z głodem, o zdobywaniu pożywienia ... Sytuacja zmieniła się jak front zbliżał się pod Stalingrad. Tatę wówczas zabrano do Karagandy (Azja Środkowa), do kopalni węgla. Stamtąd tato do nas pisał, że jest bardzo wygłodzony. Na zdjęciu widać było iż jest opuchnięty z głodu. Dzięki jakiejś rosyjskiej lekarce przetrwał. Z ojcem po wojnie spotkaliśmy się w Poznaniu, skąd podążaliśmy na ziemie zachodnie, gdyż moje rodzinne strony zostały poza granicami Polski i należały po II wojnie światowej do ZSRR. Nasz pociąg stał kilkanaście dni w Poznaniu. Moja starsza siostra dowiedziała się, że pewnego dnia przyjedzie pociąg z Karagandy z powracającymi z przymusowych robót Polakami. Co to było za spotkanie! Łzy radości i wesela nie miały końca. Ale jeszcze powrócę do zakończenia wojny. Pamiętam, mama miała coś do załatwienia w urzędzie, a tu radosna nowina: nieczynne. Święto 9 maja 1945 roku – Niemcy podpisali kapitulację. Pamiętam, jak byliśmy w niewoli rosyjskiej, pytałam mamę, czy w Polsce są drzewa i kwiaty? A mama odpowiadała, że są przepiękne drzewa i kwiaty, że łąki są utkane kwiatami, a w szumiących lasach jagody, grzyby i pięknie śpiewające ptaki. A jak pięknie śpiewa skowronek na wiosnę... Kukułka kuka ...
Jaki był powrót do Polski?
Powrót do Polski był bardzo trudny. Było to na wiosnę 1946r. Pamiętam, jak furmankę przejeżdżającą przez rzekę porwał nurt rzeki. Płakaliśmy, że się potopimy, ale wszystko szczęśliwie się skończyło. Granicę do Polski przekraczaliśmy w drugi dzień Wielkanocy. Pamiętam, jak pociąg zatrzymał się niedaleko rzeki. Radosny śmigus-dyngus odbył się nad rzeką. To był dzień, w którym widziałam z pociągu kościoły i podążających do nich, odświętnie ubranych ludzi. Wyobrażałam sobie, jakie będę nosiła piękne sukienki i jak będzie pięknie.
Kocham swój kraj i wiem, jaka jest tęsknota za nim, bo tego doświadczyłam.


Maciej Zając z klasy 5c przyniósł losy swojej już nieżyjącej prababci Agnieszki Swancar:

Nazywam się Agnieszka Swancar. Urodziłam się 19 kwietnia 1909 roku w Pojanie Micului. Byłam drugim dzieckiem Franciszki i Łukasza Juraszek. Moje rodzeństwo to starszy brat Szymon, młodsza Joanna i najmłodszy Oktawian. Ojca nie pamiętam, gdyż poszedł na pierwszą wojnę światową i nie wrócił, wychowywała nas matka. Było bardzo biednie. Jako dziecko chodziłam „na służbę” do Niemców , aby odciążyć matkę. Wioska była dwunarodościowa, składała się z Polaków i Niemców. W 1928 roku wyszłam za mąż za Jerzego Juraszka (pomimo zbieżności nazwisk nie byliśmy ze sobą spokrewnieni). Z tego związku narodziło się czworo dzieci - Maksymilian w 1929r, Rozalia w 1933, Jadwiga w 1935r i Rudolf w 1937r. W 1940 roku mąż został zwerbowany do wojska i zostałam sama z dziećmi.
Wieczorem w niedziele 30 kwietnia 1944r, datę tą i wydarzenia będę pamiętać do końca życia, wydarzyła się straszna tragedia. Rano byliśmy w kościele, pomimo, że księdza nie było, sami modliliśmy się, byliśmy niespokojni. Przyszła grupa Niemców, zamknęli nas w kościele i grozili, że wszystkich spalą żywcem. Po długich namowach osób, które znały język niemiecki, ubłagaliśmy żołnierzy by nie spełniali swych gróźb. Do domu rozeszliśmy się zasmuceni i niespokojni o swój dalszy los. Późnym popołudniem ok. godziny 18 zobaczyliśmy jak z lasów wychodzą duże oddziały niemieckiego i rumuńskiego wojska. Ja w tym czasie przygotowywałam kolację dzieciom. Piekłam „tocz”- ziemniaczany placek, który piekł się w piecu. Wtedy do naszego domu wszedł niemiecki żołnierz, który w ręce miał blaszaną bańkę i powiedział: „Funf minuten her raus!” (wychodzić za 5 minut). Mieliśmy 5 minut na zebranie najpotrzebniejszych rzeczy i wyjście na ulicę. Pamiętam, że rzuciłam koc i zebrałam wszystko, co wydawało mi się najpotrzebniejsze. W tym czasie najstarszy syn pobiegł do stajni, wyprowadził krowy i wziął ze sobą pół worka mąki. Córki wzięły pierzynę, koce. A najmłodszy syn Rudolf niósł garnki. Wybiegliśmy z domu. Jednak nie udaliśmy się na wskazane przez Niemców miejsce, tylko uciekliśmy w góry, do lasu. Mimo, że była wiosna dzień ten był wyjątkowo zimny, był przymrozek a miejscami jeszcze leżał śnieg. Szybko zapadał zmierzch. Razem z dziećmi zaczęliśmy budować szałas. Wyszliśmy na górkę zobaczyć naszą wieś. Cała Pojana stała w ogniu. Pożar był tak ogromny, że pomimo nocy było bardzo jasno. Widok był straszny i przejmujący. Straciliśmy cały dorobek życia. Obraz ten pozostanie w mojej pamięci na całe życie. Bez domu, bez żadnego dobytku, w wielkim strachu zaczęła się moja wielka tułaczka z dziećmi. Po spaleniu wsi losy mieszkańców Pojany nie były jednakowe. Część ludzi połapali, spędzili na polankę koło potoku i tam mieli ich rozstrzelać. Na szczęcie nie dokonali tego zbrodniczego zamiaru. Nie wiadomo co się stało, że zrezygnowali. Tamtych ludzi wyprowadzili do Gura Humoru i dalej w głąb Rumunii. Ja i inni sąsiedzi mieszkaliśmy w lesie. Nie wiem skąd miałam tyle odwagi i uporu, ażeby sama mieszkać z dziećmi pod gołym niebem, w ogromnym lesie pełnym wilków i niedźwiedzi . Zbliżał się front i za namową i rozkazem rosyjskich żołnierzy udaliśmy się na teren bezpieczniejszy, gdzie nie toczyły się działania wojenne. Sformułowani w kolumnę przez kilka dni szliśmy przez Serec aż dotarliśmy do Terebleczy . Była to wieś kiedyś rumuńska, ale po zajęciu części Bukowiny przez wojska sowieckie w 1940r. leżała po ukraińskiej stronie. Było nam tam dobrze, pracowaliśmy w polu a w zamian otrzymywaliśmy zboże i jedzenie. Zarobione zboże i ziemniaki zabraliśmy ze sobą, gdy wracaliśmy do Pojany 6 stycznia 1945r. Widok był przerażający, wszystko było spalone. W tym nieszczęściu mieliśmy też odrobinę szczęścia. Dom mojej matki stał na uboczu i podpalacze go ominęli. Pozostał nietknięty. Dom ten dla mnie i dla innych rodzin stał się pierwszym domem po powrocie z tułaczki. Ludzie, którzy już się nie mieścili w nim budowali sobie schrony i szałasy. Powoli także zaczęli odbudowywać swoje domostwa. Wiosną zasialiśmy wszystko zarobione zboże oraz obierki z ziemniaków. Głód zaspokajaliśmy głównie mlekiem, serem i śmietaną. Pomimo biedy ludzie byli solidarni i pomagali sobie nawzajem.
Przeżycia te utkwiły w mojej pamięci na zawsze. Nigdy o nich nie zapomnę. Do dziś znana jest piosenka mówiąca o tych tragicznych wydarzeniach:

„ W niedzielę wieczór na pierwszego maja,
Gdy nasze dziatki spać się układają ,
Biada Wam, matki, biada, staruszkowie,
Biada Wam dziatki, jak było opowiem.

Gdy SS-owcy do wioski wkroczyli,
I z Rumunami rozkazy dawali,
Ach straszna trwoga, strach nieopisany,
Błagam litości, Rumuni nad nami.

Do dziesięć minut dostaliśmy rozkaz,
Abyśmy z domu wychodzili na czas,
Jedni furami do drogi ruszają,
Inni do lasu z życiem uciekają.

Nasi ojcowie piersi nadstawiają,
Na front pod kule i bagnety stają,
Masz tu zapłatę, mizerny wojaku,
Gdy wrócisz do dom, nie ma ani znaku.

Już tylko gruzy tam, gdzie stały chatki,
Ach, gdzie ma żona, gdzie me drogie dziatki?
Czy was spalili, czy was rozstrzelali,
Czy was w daleką krainę pognali?

Z ziemią zrównana Poiana Mikuli,
O któż nam z oczu nasze łzy utuli?
Biada Ci, wrogu, co na swym sumieniu
Masz tę staruszkę , co znikła w płomieniu.

Smutna drużyna pod bagnety dana:
Gdzie ten partyzant, co zabił Germana?
Chce SS-owiec, by go rozstrzelano,
Wraz z jego żoną i rodziną całą.

W płomieniu ginie nasza wioska droga,
Niestety, płonie i świątynia Boga,
A w niej Najświętsze Serce Jezusowe,
Żywy Pan Jezus w monstrancji gore.

Smutna tragedia, prawdziwe zdarzenie,
Słuchajcie żywo, drodzy przyjaciele,
Jest tu króciutko w piosence zawarte,
Było to w roku czterdziestym i czwartym.

Gdy nasze chaty znowu odbudujemy,
Wtedy wesoło sobie zaśpiewamy,
O, jaki miło być tu bohaterem.
Przez pięć lat w miejscu wojować z Hitlerem.”


Witold Palus z klasy 5a rozmawiał z pradziadkiem Wacławem Krasoniem.

Dziadek opowiadał, że wojna zaczęła się gdy miał 16 lat (urodził się w 1923 roku we wsi Gorzkowice, około 70 km na południe od Łodzi). Dwa lata później Niemcy wyznaczyli z każdej rodziny w miasteczku po 1 osobie na roboty przymusowe. Z rodziny dziadka miał jechać jego brat ale strasznie się bał. Dlatego dziadek na ochotnika pojechał na roboty przymusowe. Trafił do Austrii, gdzie pracował w gospodarstwie rolnym. Właścicielem gospodarstwa był ojciec dwóch esesmanów. Bardzo źle traktował robotników, którzy u niego pracowali - bił ich i dawał bardzo mało jedzenia przy czym musieli pracować od świtu do nocy. Dziadek z jeszcze jednym kolegą z Polski postanowili więc uciec.
Przeszli na piechotę spod Wiednia w Austrii przez całe Czechy aż dotarli do Śląska Cieszyńskiego. Niestety złapali ich Niemcy i wsadzili do więzienia. Niemcy uciekinierów zabijali albo wsadzali do obozów koncentracyjnych. Dziadek bardzo dokładnie wykonywał polecenia strażników więziennych. Pracowitość dziadka zauważył komendant więzienia. Stwierdził, że szkoda tak dobrego pracownika i odesłał dziadka z powrotem do Austrii.
Tym razem dziadek miał szczęście i trafił do dobrego rolnika we wsi Hochvolkersdorf. Był u niego do końca wojny. W styczniu 1945 roku Niemcy zabrali wszystkich robotników z gospodarstw do budowy okopów wkoło Wiednia. Przez miesiąc wszyscy musieli pracować przy temperaturze minus 30 stopni . Kiedy skończyli wrócili do swoich gospodarstw. Wioskę w której przebywał dziadek zdobyła Armia Czerwona. Rosjanie chcieli zastrzelić wszystkich gospodarzy we wsi ale dziadek zaczął ich bronić. Tłumaczył Rosjanom, że rolnicy dobrze traktowali robotników przymusowych. Długo nie mógł przekonać Rosjan, żeby nie zabijali gospodarzy. Dopiero, gdy do wioski przyjechał oficer radziecki, który znał język polski, dziadek wszystko mu wytłumaczył i przekonał oficera żeby nie zabijał rolników.
Austriacy byli wdzięczni za uratowanie życia. Przyjaźnili się i pisali listy do siebie wiele lat po wojnie. Często zapraszali dziadka do swojej wioski i z okazji jego przyjazdu zawsze na wiosce było święto i urządzany był festyn.

1 komentarz:

  1. Szanowna Pani! Wśród wielu interesujących materiałów znalazłem relację osoby, która przebywała w Burnoje w południowym Kazachstanie. Proszę o kontakt, w związku z planowanym pobytem w tej miejscowości (m.in.poszukiwanie miejsc pochówku). pozdrawiam Janusz Kobryń sybiracy.stowarzyszenie@gmail.com

    OdpowiedzUsuń